Strona internetowa w jeden wieczór i za 360zł – studium (prawdziwego) przypadku

Wstęp

W tym wpisie chciałbym udowodnić, że strona internetowa nie musi powstawać tygodniami i kosztować grubych pieniędzy. Co więcej – witryna za kilkaset złotych zrobiona w jedno popołudnie niekoniecznie musi być obiektem kpin profesjonalistów ani mitycznym “psuciem rynku”. Może przy tym nieść prawdziwą wartość dla klienta. Są przypadki (nie twierdzę, że częste), iż po prostu tyle to kosztuje i trwa.

Historia wydarzyła się naprawdę, w 2021 roku. Poznacie ją z dwóch perspektyw. Pierwsza z nich to mój dobry przyjaciel a jednocześnie przedsiębiorca, któremu “od zawsze” (czyli od około 2006 roku) robię i serwisuję strony internetowe. Druga to ja, czyli webmaster, który dostał zlecenie budowy “strony w jeden dzień” (inaczej mówiąc – na wczoraj). Myślę jednak, że pod obu bohaterów możemy podstawić dowolnego zamawiającego i dostawcę.

Historia pewnego właściciela firmy

Przedsiębiorcy mają sporo na głowie. Bywa tak, że pieczołowicie ułożony plan świetnie wygląda w teorii a jego wykonanie napotyka nieoczekiwane trudności.

Załóżmy, że Twoja firma uruchamia nową, ważną usługę. Zaczynasz planować promocję, wymyślasz treść reklam. Zamawiasz u grafika ładne, wielkoformatowe bannery. Zlecasz ich wywieszenie w kilku punktach miasta i wszystko wydaje się super. Tylko coś nie daje ci spokoju. Adres strony internetowej. Na banerze. Co z nim jest nie tak? Nagłe olśnienie i już wiesz – zapomniałeś tej strony wybudować!

Na szczęście masz telefon do webmastera, który od lat ogarnia ci wizytówkę firmową, sklep online, pocztę i parę innych rzeczy. On na pewno coś wymyśli. Dzwonisz. Rozmowa wygląda następująco*:

– Hej, słuchaj, jest taka sprawa, śmieszna rzecz w sumie, właśnie wieszamy banner na Wrocławskiej, wiesz ten od tej nowej usługi, no i sobie wymyśliłem, że będzie pod to osobna strona, taka wiesz, prezentująca usługę, pamiętasz wspominałem ci… prawda?

– hmmm…. wspominałeś, że będzie taka strona potrzebna, ale nie wspominałeś na kiedy… kupiliśmy tylko domenę, żeby nikt nie podebrał. Chcesz mi pewnie powiedzieć, że na bannerze jest już adres tej strony… prawda?

– Nooo… tak, dokładnie to chciałem powiedzieć. Pewnie się domyślasz ciągu dalszego tej rozmowy?

– Zabieram się do roboty. Jest szesnasta, do dwudziestej strona główna będzie gotowa, potem pomyślimy co dalej. Zakładam, że zależy nam na czasie, ma to sensownie wyglądać i prezentować informacje o usłudze – podeślij mi co tylko możesz, może jakiś cennik, zdjęcie albo projekt tego banera, tekst reklam itede a ja coś z tego wyczaruję, ok?

* – rozmowa (i cała sytuacja) wydarzyła się naprawdę i miała zbliżony przebieg do opisanego we wpisie – chociaż nie gwarantuję, że co do przecinka i słowa, bo było to jakiś rok temu.

Przed dwudziestą dostajesz wiadomość od webmastera: “Strona stoi, adres https://zlotaraczka24.eu/. Rzuć okiem i powiedz czy coś zmienić, poprawić.”. Klikasz w link. Strona wygląda sensownie, ma podstawowe informacje o usłudze, cennik, dane kontaktowe. Względnie ładny design, szybko się ładuje, wszystko się zgadza. Wygląda na to, że sytuacja została opanowana.

Zaglądasz w rejestr prac twojego webmastera – zwykły arkusz Google, w którym masz podgląd na to ile godzin spędził nad zleconymi mu tematami. Na jego podstawie rozliczacie się co miesiąc. Widzisz tam wpis z dziś – 180 minut – z komentarzem – “Uruchomienie strony głównej https://zlotaraczka24.eu/ “. Oznacza to, że na fakturze za ten miesiąc pojawi się dodatkowe 360zł netto.

360zł za stronę… dużo, mało? Jak zawsze odpowiedź brzmi “to zależy”. Twoja strona firmowa kosztowała kilka tysięcy, a nie różni się jakoś zasadniczo od tej zbudowanej za 360zł. Jak to możliwe?

Historia pewnego webmastera

Popołudnie zapowiadało się spokojnie – do czasu odebrania telefonu od twojego ulubionego klienta. Po odłożeniu słuchawki nie wpadłeś w panikę. Z grubsza miałeś już ułożony plan pracy na takie okazje.

Po pierwsze – ważne jest zrozumienie i potwierdzenie potrzeb i oczekiwań klienta. Rozumiesz, że straty wizerunkowe w wypadku nieuruchomienia strony w kilka godzin mogą być dotkliwe. Uzgadniasz więc podstawową kwestię. Popularna teoria głosi, że z trzech typowych zmiennych każdego projektu (czas, koszt i jakość), można wybrać tylko dwie. Wybieracie więc absolutny nacisk na czas uruchomienia serwisu. Oczywiście przy zachowaniu możliwie wysokiej jakości. Koszty mają drugorzędne znaczenie – chociaż w tym wypadku – rozliczania się w modelu T&M – i tak będą minimalne.

Po drugie – WordPress. Do tego CMS masz gotowe skrypty instalujące go na hostingu, z którego korzystasz prawie 10 lat i na którym działa obecna strona Twojego klienta.

Na szczęście większość kluczowych operacji możesz wykonać jako komendy dostępne z poziomu wiersza poleceń. Tak stawiałeś już kilkanaście poprzednich stron. Wcześniej musiałeś wszystko klikać ręcznie, w panelu zarządzania serwerem, co zajmowało do pół godziny. Naturalnym było więc napisanie skryptu bash, który zajmuje się (na podstawie wprowadzonych parametrów) naszykowaniem całego środowiska dla nowej strony. W tym utworzeniem vhosta i strefy DNS, założenia bazy danych, konta pocztowego, pobraniem i rozpakowaniem paczki instalacyjnej systemu czy wrzuceniem jej we właściwy katalog.

Mija jakieś 15 minut (łącznie z zaparzeniem kawy, odpalaniem komputera i podstawowych narzędzi, zalogowaniem się do SSH i panelu klienta hostingu) i strona (na razie goła i wesoła) stoi i czeka na rozbudowę.

Po drugielista sprawdzonych wtyczek. Masz ją od dawna w takiej formie, że instalujesz je kilkoma kliknięciami. Kolejne 10 minut i strona ma dwuskładnikowe uwierzytelnianie, jest wpięta do centralnego panelu zarządzania aktualizacjami (MainWP), ma wtyczkę SEO, obsługę poczty po SMTP i kilka innych typowych rozwiązań.

Po trzecie – żadnego szukania “uniwersalnego” motywu graficznego i późniejszego budowania wyglądu strony. Musisz znaleźć coś co wygląda jak ukończona strona i zawiera już jakąś treść i układ, które wyedytujesz i podmienisz na “swoje” treści.

W tym wypadku oznacza to instalację Divi i wybranie jednego z 200 gotowych projektów stron jako bazę pod kolejne kroki. Masz może poczucie lekkiego obciachu (na słowa Divi, Elementor i kilka podobnych narzędzi profesjonaliści reagują alergicznie), ale świadomie wybierasz tę drogę – znając jej wady i zalety.

To chyba najcięższa praca – wybór i obróbka szablonu i treści stron zajmuje niecałe 2 godziny. Masz już coś na kształt “Landing Page” opisującego usługę. Później dorobisz podstrony pod konkretne miejscowości, oparte o powtarzalny szablon. Uruchomienie każdej to maksymalnie kilkanaście minut pracy. Wszystko dzięki wykorzystaniu pewnych automatyzmów i mechanizmów wbudowanych w WordPress i Divi.

Po czwarte – dla oszczędności czasu wszystkie decyzje projektowe podejmujesz sam. Żadnego konsultowania się z klientem, czekania na jego wkład. Bierzesz materiały jakie ci przekazał i pełną odpowiedzialność za to jak ich użyjesz.

Po piąte – zero kompromisów jeśli chodzi o utwardzanie zabezpieczeń strony. Tak zwany hardening WordPress’a wykonujesz tak jak zawsze. Tu oszczędności czasowe nie mają sensu bo zemszczą się – prędzej czy później. Spędzasz więc pół godzinki na konfiguracji strony – zgodnie z praktykami jakie poznałeś i do których przygotowałeś skrypty bądź gotowe fragmenty kodu – budując kilkanaście poprzednich stron.

Po szóste – cały czas masz z tyłu głowy, że budujesz MVP (Minimum Viable Product) a nie finalną wersję strony. Twoje ograniczenie to czas – masz kilka godzin a nie dni czy tygodnie. Nie dopieszczasz wszystkiego w nieskończoność. Strona ma wyglądać jak najlepiej się da (w tym budżecie czasowym) i prezentować maksimum przydatnych dla potencjalnego klienta informacji, ale nic ponad to. Na wygładzanie krawędzi i dodawanie treści czy funkcji przyjdzie czas później.

Podsumowując

Zdaję sobie sprawę, że powyższa historia może wzbudzić technologiczną dyskusję o wyższości świąt Chanuka nad Halloween. Są frameworki i metody pracy, które pewnie jeszcze przyspieszyłyby budowę takiej strony. Są też ładniejsze i lepiej zoptymalizowane witryny. Wszystko można zrobić inaczej, lepiej czy gorzej. Nie o to tu jednak chodzi.

Wpis ma raczej na celu zwrócenie uwagi na fakt, że są sytuacje, kiedy uruchomienie strony za 360zł, w jedno popołudnie, jest możliwe i wskazane. Co więcej – może być klasycznym win-win, czyli sytuacją, w której obie strony transakcji – zleceniodawca i wykonawca – są zadowoleni.

Podsumujmy zatem:

  • Pierwsza wersja strony została wykonana w około trzy godziny.
  • Dla tego klienta mam podpisaną umowę na ryczałtową opiekę techniczną (w tym 6h prac w miesiącu) i stałą stawkę 120zł netto za każdą dodatkową godzinę pracy (ponad 6h), więc…
  • …na ten moment zarobiłem 360zł. Dużo, mało? Jak już wiemy – “to zależy”. Klient został obsłużony w świetnym czasie, w niezłej jakości. Szansa, że zamówi kolejne prace przy tej stronie – albo kolejne strony – są nadzwyczaj duże. Szanse, że nadal będzie korzystał z moich usług i polecał cię – również spore.
  • Uprzedzając pytania – tak, w kolejnych dniach było jeszcze trochę prac przy tej stronie, ale finalnie koszty nie przekroczyły tysiąca złotych.
  • Wykorzystanie Divi nie zawsze musi być złym wyborem. Oszczędność czasu w takiej sytuacji była kluczowym elementem. Strona nie jest bogata w funkcje i treści. Jej potencjalne odtworzenie (wykonanie od nowa) w innym stosie technologicznym (czego raczej nie przewiduję) i przy mniejszym reżimie czasowym nie byłoby kosztowne.

Jeszcze jedna rzecz jest warta podkreślenia. Gdyby nie to, że klient miał umowę na opiekę techniczną strony firmowej to historia mogłaby być zupełnie inna. Uzgadnianie stawki, zawarcie umowy, brak gwarancji natychmiastowego rozpoczęcia prac – wszystko działałoby na niekorzyść będącego w kłopocie przedsiębiorcy. Nie twierdzę, że nie dałoby się tych problemów jakoś ominąć. Jednak stała współpraca z jednym webmasterem, bazująca na znanych warunkach dotyczących czasu reakcji (SLA) i kosztów za godzinę pracy – tym razem uratowały sytuację.